1 Król. 17,24 BP
Jest to historia o Eliaszu, który zapowiedział izraelskiemu królowi Achabowi głód w kraju. Powiedział mu o tym, a potem poszedł gdzieś na pustkowie, żeby tam przeczekać ten czas, bo gdy Achab po jakimś czasie zobaczył, że faktycznie deszcze nie pada i wszystko schnie - na pewno go szukał. Tam Eliasz miał co jeść i miał co pić. I było ciepło, więc nie potrzebował żadnego ogrzewania. I nie padało, więc dachu nad głową też nie potrzebował.
Potem, gdy w strumyku skończyła się woda, poszedł do Sarepty, do pewnej wdowy. Ta najpierw dała mu pić, a potem on poprosił ją o coś do jedzenia. Taki placek z mąki, coś jak nasze chleby/bułki, po prostu - codzienne pieczywo. Tyle że ona miała ostatnie resztki mąki i nie mogła mu nic dać, raczej dałaby dziecku. Eliasz wtedy powiedział: Nie bój się. Idź, uczyń, jak rzekłaś. Wszakże zrób najpierw dla mnie z tego mały podpłomyk i przynieś mi. Sobie zaś i swemu synowi przyrządzisz później. Albowiem tak mówi Jahwe, Bóg Izraela: Naczynie mąki nie wyczerpie się i dzban oliwy się nie opróżni, aż do dnia, w którym Jahwe spuści deszcz na ziemię (1 Król. 17,13-14 BP). Nic dziwnego, że tak jej powiedział. Przecież skoro to Bóg sam go tam skierował, to znaczy że zapewni mu, a nawet im, także jedzenie. Tak samo jak na tym pustkowiu. To jest logiczny wniosek. I tak było - te resztki tej mąki jakoś się nie kończyły.
Tymczasem po jakimś czasie syn owej wdowy umarł. Wdowa zaczęła biadolić i obwiniać o to Eliasza. Serio? Eliasz przecież nie miał z tym nic wspólnego. Ale - podczas długich wieczorów pewnie długo rozmawiali, a wdowa podczas biadolenia wspomniała coś o tym, że przyszedł do niej, żeby przywołać do pamięci jej winę, i dlatego sprowadzić śmierć na tego chłopca (zob. 1 Król. 17,18), więc pewnie połączyła to jakoś z istniejącym wówczas przekonaniem "grzech=kara".
Eliasz wziął tego chłopaka, modlił się nad nim o wskrzeszenie, o przywrócenie mu życia, i tak się stało - Bóg przywrócił życie temu chłopakowi. Na co wdowa powiedziała te słowa: Teraz wiem, że ty jesteś mężem Bożym, a słowo Jahwe w ustach twoich jest prawdą.
Czy ta wdowa potrzebowała tak spektakularnego cudu, aby w to uwierzyć? Nie wystarczyło jej to, że miała te resztki mąki, które powinny skończyć się po jednym dniu, tymczasem one nie kończyły się przez długi czas? Czy to nie jest wystarczający cud? Czy to zbyt mała rzecz, by ją zobaczyć, i dopiero, gdy spotka nas coś spektakularnego, zaczynamy wierzyć?
Ale w tym zakończeniu widzę też drugie, głębsze dno. Eliasz zapewnie opowiadał jej o Bogu, takim, jakiego znał, pełnego przebaczenia, miłości. Bo taki Bóg jest. Dla tej wdowy była to tylko teoria, takie puste słowa. Tym bardziej, gdy jej syn zachorował. To przypomniało jej raczej zasadę "grzech-kara", niż przebaczenie. Widocznie coś takiego musiała zrobić w przeszłości, że ciągle się obawiała, że Bóg ją pokarze odebraniem syna. I jego śmierć po tej chorobie tak właśnie odebrała. Na co więc były te wszystkie wieczory spędzone z Eliaszem na rozmowach? Na pewno rozmawiali o polityce w Izraelu, o paru ostatnich królach, o ostatnich wydarzeniach, i o Bogu - zapomnianej wówczas religii (Izrael wówczas szedł za modą okolicznych narodów, czyli czcił Baala). Być może Eliasz musiał wysłuchać mnóstwo jej pretensji pod adresem Boga, włącznie z tym, jak to bez sensu jest karać ludzi za to, że zrobili coś złego, gdy już tego żałują. Na pewno Eliasz opowiadał jej o Bogu, który przebacza, który nie karze. I o oczekiwaniu na tego, który potrafi pokazać, jak bez grzechu żyć - na Mesjasza. Takie tam rozmowy.
Wskrzeszenie chłopca musiało więc być dla wdowy nie tylko spektakularnym cudem, bardziej spektakularnym od codziennego "niekończenia się" mąki. Musiał to być też swoisty akt przebaczenia, że Bóg nie ukarze jej śmiercią syna, ale przywraca go jej z powrotem. Przebacza to coś, co tam zrobiła w przeszłości i życia syna nie zabierze. Musiała to być dla niej swoista ewangelia, której potrzebowała. Pewnie dlatego powiedziała, że teraz wierzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz