I zaraz nakłonił swoich uczniów, aby weszli do łodzi i popłynęli przed Nim w kierunku Betsaidy, a On tymczasem rozpuści tłum. Uwolniwszy się od nich, poszedł się modlić na górze. A kiedy nastał wieczór, łódź była na pełnym morzu, a On sam jeden na lądzie. Widząc, jak się trudzili przy wiosłowaniu, bo wiatr był im przeciwny, około czwartej straży nocnej przyszedł do nich, krocząc po jeziorze, i chciał ich minąć.
Mar. 6,45-48 BP
Cała ta historia... Wygląda na to, że Jezus miał dość - najpierw przybili do brzegu, żeby uciec od tamtych i odpocząć, ale tutaj go rozpoznano i znowu miał pełne ręce roboty, więc odesłał uczniów łodzią samych, a sam jeszcze tutaj został. Jak zamierzał dobić do pozostałych? Łodzią? Jako syn cieśli, chłopak wychowany w tamtych okolicach, mógł umieć posługiwać się wiosłami... Ale chyba nie umiał, skoro z takiej możliwości nie skorzystał, a tylko "poszedł na łatwiznę" - przyszedł do nich ot tak po prostu, na wodzie.
Czy zrobił to po to, by uzyskać trochę cennego czasu w odosobnieniu od wszystkich? Raczej na pewno. Żeby się modlić. Czy poszedł potem po wodzie, wykorzystując swoją moc dla własnej wygody? Czy jest to "cud", który Jezus zrobił dla własnej korzyści, dla korzyści jego relacji z Ojcem? Bo przecież nie uzdrowił przy tym nikogo, nikomu innemu nie zrobiło się lepiej...
Czy można - na podstawie tej historii - wyciągnąć wniosek, że można oczekiwać od Boga, że uczyni "cud" nie tylko uzdrawiając kogoś, ale także wtedy, gdy będzie to potrzebne do zachowania relacji z Nim?
Na pewno można wyciągnąć wniosek, że można grzecznie wyprosić z domu wszystkich gości, sugerując im piękną przechadzkę, żeby samemu w końcu mieć czas się pomodlić... ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz