W świątyni, gdy chciał zakupić jakiegoś gołąbka, żeby złożyć ofiarę, tak jak Bóg nakazał, wciskano mu najgorsze sztuki - bo przecież i tak nie widział. Bardzo mu to ciążyło, bo przecież chciał jak najlepiej wypełnić swój obowiązek, a podobno taka ofiara ma być pierwszej jakości. Stąd czuł, że ilekroć oddawał w ofierze takiego gołąbka, z którym - jak mu się wydawało - coś było nie tak, że to i tak idzie na marne.
Ciągle więc chodził ze swoim widmem nieodpuszczonego poczucia winy.
Czy wierzył w Boga? Trudno określić. Bóg był wpisany w tradycję miejsca, gdzie mieszkał. Wszystko opierało się na świątyni, na świętych księgach. Najwięcej do powiedzenia mieli oczywiście kapłani, i ci, co te księgi studiowali. Uczeni. Ciężko było wypełniać to wszystko, czego oni wymagali. Liczenie tych wszystkich kroków w sabat... Jak liczyć kroki, gdy się jest niewidomym i musi się siedzieć pod bramą? Przecież i tak musi tu dojść, tak czy siak.
Wierzył w dobroć ludzi. Gdy siedział na swoim stałym miejscu, koło bramy do Jerycha, i czekał na jakieś datki, które pozwoliłyby mu przeżyć - jakoś do tej pory szczególnie głodny nie był. Skądś więc ta dobroć ludzi musiała wypływać. Choć z drugie strony - uczeni mówili, że jest to wpisane w księgach, żeby rolnicy, najbogatsi w tym społeczeństwie, pewną część swoich dochodów przeznaczali na biednych. Ale i tak wierzył w tę dobroć.
Ach, gdyby tak mógł zaczął być w pełni człowiekiem... Gdyby mógł być komuś przydatnym, i pracować choćby dla takiego rolnika, żeby zbierać dla niego choćby jakieś resztki po żniwach... Gdyby mógł widzieć... I gdyby mógł wtedy samodzielnie wybrać jakiegoś gołąbka, żeby Bóg mu przebaczył, wyleczył z tego poczucia winy...
Inni żebracy, z którymi się spotykał, z którymi siedział też tu przy bramie, albo wędrowni trędowaci, mówili, że podobno powstał gdzieś w Galilei jakiś mężczyzna, nauczyciel czy coś takiego... Podobno jest Mesjaszem, podobno to on ma przegonić rzymskich żołnierzy z tego kraju. Tyle że on sam tak nie twierdził. On sam mówił o jakimś innym królestwie. I uzdrawiał ludzi. I mówił dużo o przebaczaniu. I podobno nawet sam grzechy odpuszczał! Kapłani byli oczywiście zbulwersowani, no bo jak to tak, przecież takie rzeczy to tylko w świątyni, tylko przez ród kapłanów z dziada pradziada, przez ród Lewitów... Ale tamten podobno się tym nie przejmował. Nawet przedyskutować go nie mogli. Nazarejczyk jakiś. Jezus, tak miał na imię.
Gdyby mógł dotrzeć w miejsce, gdzie Jezus akurat jest... Zobaczyć Go, zobaczyć ludzi, którzy dzięki Niemu widzą i słyszą... Zobaczyć ludzi, którym powiedział, że ich grzechy są odpuszczone, których poczucie winy zostało wyleczone...
Ale jak to zrobić? Był przecież niewidomym. Nawet gdyby trafił w to miejsce, gdzie On akurat był, to jak się przedrzeć do Niego? Podobno całe tłumy za nim chodzą. I ma jakichś dwunastu ludzi, którzy niby się uczą od Niego, słuchają Go, ale tak naprawdę, to otaczają Go w tym tłumie, jak ochroniarze jacyś. I jak rozpoznać, że to właśnie On jest?.... Tak bardzo chciałby widzieć...
Ale właśnie nadciągają jakieś głosy. Dużo głosów! Cały tłum chyba! Skąd taki tłum tutaj, w Jerycho?...
- Hej, słyszałeś? Jezus jest w mieście! Przechodzi tylko, ale wszyscy idą go zobaczyć!
Jezus! Wszyscy idą Go zobaczyć! Urgh.... Jak bardzo chciałby teraz widzieć, zobaczyć Jezusa, posłuchać, jak odpuszcza, jak uzdrawia z poczucia winy... Ale może idą tutaj gdzieś? Tak! Głosy są coraz bliższe i coraz głośniejsze! Jak??? Jak Go zobaczyć???
- Jezus! Bądź dobroduszny dla mnie! - nagle wyrwało mu się z gardła. I zaczął to powtarzać, głośniej i głośniej, mając nadzieję, że może Jezus będzie przechodził na tyle blisko, że go usłyszy. I że go nie zignoruje.
- Jezus! Tutaj jestem, potrzebuję cię!
- Cicho! Zwariowałeś?? Przecież to sam Mesjasz! Siedź tutaj i się nie odzywaj lepiej.
No tak. Przecież to był wielki człowiek. Każdy Go chciał zobaczyć, nie tylko on. Jak on, biedny, niewidzący żebrak spod jakiejś drogi miałby rozmawiać z Jezusem? Ale zaraz, przecież z celnikami też przebywał, tymi komornikami, krwiopijcami... I z prostytutką normalnie rozmawiał, jak z człowiekiem, nie jak tamci kapłani, z wyższością jakąś...
- Jezus! Proszę! Potrzebuję cię!
- Cicho bądź, ty stary, ślepy biedaku jeden!
- Jezus! Proszę!
Nagle coś się zmieniło. Wyczuł to raczej, niż wiedział. Coś w jego okolicy. Coś jakby ciszej? Adrenalina gwałtownie mu podskoczyła. Usłyszał?...
- Wstań. Jezus Cię usłyszał.
- Tak, właśnie powiedział, że chce rozmawiać z tobą.
- Ty to ale szczęściarz jesteś.
- No już, wstawaj, nie każ mu czekać.
- Tu, tędy, w tę stronę idź... Poprowadźcie go tam dalej do Mistrza! Na rozmowę idzie!
Poszedł. Przez tłum. Czuł to, że idzie przez tłum. Tysiące oczu na jego skórze. Czasami jakaś ręka czy jakiś głos skierowały go w bardziej poprawnym kierunku. Czasem odbił się o jakiś łokieć. Nagle jakaś ręka go zatrzymała.
- Witaj. Jak się nazywasz?
- Oj, Panie... - nagle zrozumiał, że oto stanął przed Jezusem. Tym wielkim Jezusem, który potrafił dać człowiekowi nowe zdrowie, który potrafił przebaczyć nawet prostytutce, który leczył z poczucia winy, i który mówił o Bogu jak o Ojcu, mieszkającym w niebie.
- Co chciałbyś, żebym zrobił dla ciebie?
- Oj, Panie... - nagle tylko jakaś pustka pozostała mu w głowie... Nagły stres, nagły odpływ jakichś sensownych myśli. Zaraz, co zawsze było jego najgorętszym pragnieniem? A tak, żeby móc samodzielnie wybrać najlepszego gołąbka dla Boga. Dla tego Boga, o którym Jezus mówił, że jest jak ojciec, a nie jak pięć tomów z przepisami. - Panie, tylko żebym widział...
Dookoła zrobiło się cicho. Wyczekująco.
- Proszę, twoja wiara cię ocaliła.
Nagły błysk. Nagle ciemność się skończyła. Zajęło mu to chwilę, zanim przyzwyczaił się do dziennego światła. Dzienne światło???? Ale... Tak! On to zrobił!!!!!!!
Przez łzy szczęścia praktycznie nie widział nic więcej, jak tylko dzienne światło. I mnóstwo ludzi, odchodzących właśnie na inne miejsce. Jezusa już nie było. Widział mnóstwo innych twarzy. Widział twarze! I ludzi! Niższych i wyższych!
Wciąż łzy leciały mu ze szczęścia, same. Na razie nic innego nie był w stanie zobaczyć, musiał się przyzwyczaić do nowego wymiaru świata, w jaki właśnie wkroczył. I do tego, co usłyszał od Jezusa. Chyba mało kto zwrócił na to uwagę, ale Jezus nie powiedział: "Jesteś uzdrowiony", jak zwykle, ale "Jesteś ocalony". Był ocalony! Odczuwał ulgę! Jakiś ciężar z jego serca nagle znikł! Koniec z kulawymi gołębiami! Tylko Jezus, który uzdrawia, który daje wzrok, i który daje też możliwość widzenia głębiej - wewnątrz siebie, szerzej - Boga jako tego najlepszego ojca, przyjaciela, troskliwego, słyszącego... Chwała Bogu!
Nawet nie wrócił po swoje rzeczy przy drodze. Poszedł za tym tłumem, poszedł za Jezusem. Umyje się gdzieś po drodze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz