Tak czytam tę historię o nakarmieniu tych pięciu tysięcy (Jan 6,1-15) i sobie myślę. Jak to było?
Ludzie siedzieli na trawie, na stoku wzgórza. Jezus chodził z chlebem i odłamywał po kawałku dla każdego. Chodził tylko z jednym bochenkiem - przecież nie miał wszystkich pięciu na raz. Ludzie siedzieli może w rzędach, może w grupkach i chciwie patrzyli mu na dłonie, czy wystarczy i dla nich, zanim do nich dojdzie. Chodzili za nim już od wielu godzin, niektórzy wyszli z domu ot tak, bo zobaczyli, że coś się dzieje, i nie każdy wziął ze sobą jakiś zapas do jedzenia. A byli już po drugiej stronie jeziora, do domu daleko...
Tak więc każdy tylko siedział i patrzył. Niektóre grupki może dyskutowały między sobą. opowiadały sobie jakieś wydarzenia, adekwatne do tematu - o tym, jak Jezus uleczył tego, a słyszeliście, jak uleczył tamtego... Samo jedno słowo wystarczyło! A przecież tamten był chory dłużej, niż moja matka pamięta!
Jeszcze 5 osób przede mną... jeszcze 4... a on ma w ręku tylko ten bochenek... Starczy? Jest, starczyło! Ale z ciekawości jeszcze popatrzę dalej: starczyło dla tych, co siedzieli obok mnie, starczyło nawet dla tych, co siedzieli na końcu rzędu, i dla kolejnej grupki. I jeszcze poszedł dalej. Jak on to zrobił??? Z jednym bochenkiem? Przybywało mu go ciągle w dłoniach? Łamał na kawałki, ale ciągle mu go przybywało?
Matematyka tutaj wymięka.
Tak sobie myślę, że też kilka razy sobie zadałem w życiu pytanie, jak się to stało, gdy miałem mało pieniędzy, ale jakoś na wszystko wystarczyło. Jakim sposobem? Matematycznie niby się wszystko zgadzało - jeśli podliczać po fakcie. Ale gdy człowiek podliczał przed faktem, orientacyjnie, znając ceny wszystkiego, to zawsze wychodził minus...
Tak więc pojawił mi się dosyć ciekawy wniosek, że o ile matematyka to nauka ścisła i tutaj zawsze 2+2 to 4, o tyle dla Boga matematyka jest rozciągliwa w dowolny sposób.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz